Pierwszym znanym uczonym, któremu przypisuje się wykonywanie zawodu był św. Hieronim. To właśnie jego uznaje się za autora najważniejszego przekładu Biblii (z języka hebrajskiego i greki na łacinę). Przekład miał na celu dostarczenie Kościołowi jednolitego tekstu, co w tamtych czasach było nie lada wyzwaniem. Nowy Testament był rewizją tekstu starołacińskiego, a Stary Testament w większej części był nowym przekładem. Tłumacze, choć często niedoceniani i sprowadzani do roli służebnych, odgrywali kluczową rolę w handlu międzynarodowym, dyplomacji czy nawet relacjach wojskowych pomiędzy władcami porozumiewającymi się różnymi językami. Obecnie status tego zawodu jest powszechnie uznany, a tłumacze – czy to przysięgli, czy tzw. lingwistyczni – zajmują wysoką pozycję w hierarchii pracowników językowych.
Art. 2 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych przyznaje tłumaczeniom status opracowania.[1] Opracowanie jest tzw. utworem zależnym – przedmiotem prawa, który otrzymuje samodzielny status bez uszczerbku dla praw utworu pierwotnego (tłumaczonego). Oznacza to, że o ile sam fakt przekładu nie ingeruje w monopol praw twórcy utworu tłumaczonego, to jego eksploatacja wymaga już zgody. Przesądza o tym ustęp art. 2 ust. 2, zgodnie z którym „rozporządzanie i korzystanie z opracowania zależy od zezwolenia twórcy utworu pierwotnego (prawo zależne), chyba że autorskie prawa majątkowe do utworu pierwotnego wygasły”. Potwierdza to również utarta linia orzecznicza, którą przedstawia choćby wyrok Sądu Najwyższego z 15 września 1986 r.! (sygn. I CR 139/86). W uzasadnieniu czytamy bowiem, że „wbrew wyrażonemu w zaskarżonym wyroku stanowisku tłumaczenie oryginalnego dzieła wymaga wysiłku twórczego w kierunku właściwego odczytania wartości oryginału i ich odtworzenia w innym języku. Te twórcze pierwiastki pracy tłumacza uzasadniają przyznanie mu Prawa autorskiego do tłumaczonego utworu (…)”[2]. Sąd Apelacyjny w Katowicach poszedł w swych rozważaniach jeszcze dalej i w sprawie dotyczącej sporu o stworzenie haseł do słownika polsko-rumuńskiego i rumuńsko-polskiego, stwierdził, że „Nie można zgodzić się z pozwanymi, że wykonana przez powódkę praca nie ma charakteru twórczego ani nie nosi cech indywidualnych, gdyż poszczególne słowa w języku rumuńskim są znane i podobny efekt można by uzyskać stosując elektroniczne translatory. Właściwie dokonany przez powódkę wybór słowa w języku rumuńskim odpowiadającego danemu słowu w języku polskim świadczy o twórczym i indywidualnym charakterze opracowania dokonanego przez powódkę. Posługując się przykładem przytoczonym przez pozwanych można wskazać na to, że po wpisaniu do automatycznego translatora z języka angielskiego na polski słowa „car” możemy uzyskać takie znaczenie tego słowa jak: auto, samochód, pojazd, automobil. Dokonanie wyboru właściwego, uznawanego za podstawowe znaczenie niewątpliwie ma charakter twórczy i indywidualizujący tłumaczenie. Zwłaszcza, że przedmiotem wyboru dokonanego przez powódkę były tysiące słów”[3] Jest to o tyle ważne, że jak to w życiu bywa, istnieją wyjątki od reguły. Przekonał się o tym tłumacz „Encyklopedii muzyki popularnej. Jazz”, który popadł w konflikt z wydawnictwem A.[4]
Pan G. dostał zlecenie przekładu części wyżej wskazanej publikacji. Zamówienie obejmowało przetłumaczenie biogramów artystów ujętych w „Encyklopedii…”. Podpisana umowa zakładała przeniesienie majątkowych praw autorskich do wykonanej translacji, dostarczenie tekstu na dyskietkach (sprawa ma już parę dobrych lat) oraz zachowania dla siebie tzw. kopii autorskiej. Równolegle, w procesie przekładu, brało udział jeszcze dwóch innych tłumaczy, co będzie istotne w dalszej części artykułu. Praca została wykonana, wynagrodzenie zapłacone, a sprawa wydawała się zakończona. Po jakimś czasie okazało się, że A. rezygnuje z wydania „Encyklopedii…” w założonej, pierwotnej formie. Książka ostatecznie wyszła jako autorska publikacja tylko jednego autora – Pana P. Oczywiście nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie jeden szczegół. Opisy życiorysów znanych jazzowych muzyków były identyczne z tymi, które wcześniej dostarczył Pan G. Co prawda we wstępie znalazło się podziękowanie dla Pana G. oraz dwóch pozostałych tłumaczy, jednak całe autorstwo przypisał sobie Pan P. Niezadowolony z takiego stanu rzeczy Pan G. pozwał wydawnictwo oraz Pana P. o naruszenie praw własności intelektualnej w zakresie przywłaszczenia sobie autorstwa tłumaczenia wykonanego przez P. Jako dowód splagiatowania tekstów, do pozwu została dołączona dyskietka. Pozew obejmował standardowy zestaw żądań - wycofanie publikacji z obrotu, zniszczenie jej egzemplarzy i zaniechania dalszego wydawania oraz przeprosiny w prasie. Sąd I instancji uwzględnił roszczenia oraz zasądził 20 tys. złotych tytułem zadośćuczynienia na rzecz Pana G. Do podobnych wniosków doszli sędziowie II instancji i wyrok został podtrzymany. Takie rozstrzygnięcie nie spodobało się wydawnictwu oraz Panu P. i skutkowało to złożeniem skargi kasacyjnej do Sądu Najwyższego. Sprawa nabrała kalibru – wszak nie wszystkie spory znajdują swój finał w naczelnym organie władzy sądowniczej. Skarga zawierała argumentację wskazującą, że nie można traktować wszystkich tłumaczeń jako samodzielnych utworów. Zgodnie bowiem z art. 1 ustawy o prawie autorskim utworem jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze (niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia). Zdaniem skarżących przetłumaczenie prostych, krótkich notek biograficznych, zawierających wiele nazw własnych takich jak np. nazwy miast czy klubów, nie może być uznane za pracę twórczą czyli podlegający ochronie utwór. Dodatkowo podkreślali, że w umowie z tłumaczami nie wskazano, w jaki sposób w encyklopedii miałoby zostać zaznaczone ich autorstwo. Sąd Najwyższy przyjął tę argumentację i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania – wróciła ona do I instancji, a w swoim orzeczeniu spojrzał na sprawę nieco inaczej niż sądu zajmujące się tą sprawą do tej pory. Podstawową kwestią okazało się udzielenie odpowiedzi na proste pytanie - czy w konkretnych okolicznościach tłumaczenie jest utworem w rozumieniu prawa autorskiego? Zasadnicze jest ustalenie, kto był autorem encyklopedii i jak zaznaczyć autorstwo tłumaczenia. Przypomnijmy, że Pan P. uznał się za jedynego autora publikacji, nie wskazując wprost, że praca jest przekładem. Z tego wyroku wybija się ważna kwestia – pomimo konieczności jak najszerszej ochrony praw własności intelektualnej, nie można przyjąć automatycznego założenia, że autor tłumaczenia jest jednocześnie autorem całej książki. W związku z tym Sądu Najwyższego powziął również w wątpliwość czy pierwotne roszczenia Pana G. były proporcjonalne do jego szkody – wszak pomimo przetłumaczenia fragmentów „Encyklopedii…”, ciężko uznać go za choćby współautora publikacji.
Pomimo, iż od tej sprawy minęło już kilkanaście lat, nadal budzi ona wiele emocji w środowisku prawniczym. Można ją uznać za przełomową, gdyż zwróciła ona uwagę na kilka bardzo istotnych kwestii, o których często zapominamy w kontekście dywagacji na temat prawnego statusu tłumaczeń. Postaram się to poniżej rozpisać w przystępnej, encyklopedycznej formie.